Dawno nie narzekałam, więc dzisiaj będzie okazja. Po pierwsze, w Conrada’s Place przysługuje śniadanie. Było to zdecydowanie najgorsze śniadanie, jakie przyszło nam jeść na Filipinach, i żadne okoliczności przyrody nie są w stanie go wybronić. Wszystko wystawione w bemarach- bierz co chcesz. Bemary oczywiście pozbawione podgrzewaczy, bo kto by podgrzewał, gdy żar leje się z nieba. To jednak tak nie działa: zimne, niedosmażone jajka, obeschnięte, miejscami wilgotne pieczywo tostowe, czy, pojęcia nie mam, ile stojące na słońcu masło. Plus, zimny bekon i muchy. Magda Gessler miałaby co robić. I tutaj moja bardzo wielka wina, ponieważ zamiast odpuścić, to postanowiłam zjeść cokolwiek i zapić ciepłą kawą instant (jak się to zimne z ciepłym w brzuchu wymiesza, to może nie będzie źle). Na głos tłumaczyłam sobie, że niezdrowo tak ruszać w drogę z pustym żołądkiem, obawiam się jednak, że podświadomie przemawiał przeze mnie syndrom Polaka na wczasach all inclusive- trzeba zjeść, bo zapłacone. Na efekty nie trzeba było długo czekać- zamiast ładować się do taksówki, zamknęłam się w toalecie. Trwało to baaardzo długo, a czas do odpłynięcia jedynego promu na Siquijor skracał się nieubłagalnie. Nie ma wyjścia- trzeba zacisnąć zęby, kilka innych rzeczy i ruszyć w drogę- to i tak fart, że z moim beztroskim podejściem do jedzenia, wody, czy używania lodu w Azji, jeszcze nic mnie nie dopadło. Do teraz. Taksówka dowozi nas do Bohol Boat Port w Tagbilaran za 400 PHP. Jeśli się dobrze orientuję, używanie taksometru na Pangalo nie jest popularne, a ceny do portu czy na lotnisko są odgórnie ustalane i dość wysokie, jak na Filipiny. Docieramy godzinę przed planowanym odpłynięciem łodzi. Niby nieźle, ale jednak nie. Tłum ludzi w różnych kolejkach, jak i bez kolejki. Prawdopodobnie wynika to z faktu odwołania wczorajszych kursów. Kumulacja. Próbujemy dojść, która kolejka jest nasza. Okazuje się, ze wszystkie?! Pierwsza, to ta, w której kupujemy bilet (700 PHP/os)- wygląda srogo, jednak po pół godziny udaje nam się stanąć na końcu drugiej. Jest dość nerwowo; została połowa czasu, a przed nami jeszcze trzy sznureczki. Między tłumem przeskakuje niczym rącza łania, portowa urzędniczka, podpytując kolejkowiczów, dokąd płyną. Ci, co na Siquijor, mają pierwszeństwo przed tymi, którzy 20 minut później płyną na Cebu. Wyrzuca ich z kolejki i każe czekać- 20 minut to szmat czasu.
Podobno tak nie można i „kolejkowe stacje” trzeba zaliczać jedna po drugiej, jednak postanawiamy zaryzykować i ja zostaję w kolejce nr 2, w której przydzielają miejscówkę do biletu (numer miejsca na promie znaczy się), i która idzie jak krew z nosa, a Maciek sprawnie wbija się w nr 3, żeby dokonać opłaty za wejście do portu (w nr 2 i nr 3 trzeba okazać bilet, inaczej nic nie załatwisz). Maćkowi udaje się szybciej, więc przechwytuje bilety. Nie może jednak iść do nr 4, żeby zdać bagaż, bo do tego potrzebny jest nr miejscówki (ten z kolejki nr 2). Niezły cyrk. Kiedy już prawie witam się z gąską, wychodzi pan i krzyczy, ze wszyscy, którzy na Siquijor, mają przejść z kolejki nr 2 do innego okienka, żeby było szybciej. Przechodzę. Wcale szybciej nie jest. Ponieważ nikt w tym drugim okienku nie sprawdził, czy działa drukarka. Zgadnijcie co? NIE DZIAŁA! I tak sobie czekamy kolejne 20 minut. Prom to już pewnie dawno odpłynął. Tym bardziej nie mamy nic lepszego do roboty. Podpinają inną drukarkę. Coś rusza. Zostaje jeszcze kolejka nr 4, w której wykupujemy bilety dla naszych plecaków (100 PHP/os). I kolejka nr 5, czyli ulubione trzepanko. Promu nawet nie widać na horyzoncie. Do tego okazuje się, że nie jesteśmy ostatni- niektórzy nawet jeszcze nie ogarnęli miejscówek.
Czekamy kolejne pół godziny. W międzyczasie odpływają dwie łodzie na Cebu. Te, które miały płynąć po nas, i których pasażerów pani mundurowa wyrzucała z kolejki. Maciek stara się nie okazywać irytacji, jednak nie potrafi się powstrzymać: ”To tak, jakbyś po roku ciężkiej pracy zaproponowała mi relaks w stylu- w środku lata jedziemy do Pyzy Dolnej postać pół dnia w kolejce na poczcie w budynku bez klimatyzacji”. Było też znowu coś o Azja Express i że w przyszłym roku jedziemy do „cywilizowanego” kraju. Wreszcie się udaje i bardzo sprawnie(!) docieramy na Siquijor. Łódź jest wypełniona może do połowy, więc cała akcja z „miejscówkami” była przynajmniej „nie-na-miejscu”. Tym razem płynie z nami sporo turystów z Europy i nawet wychwytujemy język polski, chociaż się nie przyznajemy, że my też. Centrum wydarzeń na naszej nowej wyspie to podobno San Juan, czyli południowo-wschodnia jej część. Chyba jeszcze nie doszliśmy do siebie po sylwestrowej balandze, więc wybieramy pustą i nudną północną cześć wyspy – 7 km. od portu w Larenie. „Casa de la Playa” na zdjęciach w internetach wygląda najciekawiej- urokliwe domki tuż przy plaży i mnóstwo zieleni. Nazwa myląca- guesthouse prowadzony jest przez zaradną Niemkę. Niemcy stanowią też większą część gości. Obsługa filipińska- przemiła i pomocna. W przynależnej do terenu restauracji („Pagoda Verde”) mają taki dzwonkowy system (podobno niemiecki wynalazek), w celu usprawnienia obsługi. Jak się czegoś domagasz, a w zasięgu wzroku nie ma nikogo z obsługi, to dzwonisz tym dzwonkiem. Wszyscy chętnie z tego korzystają, ja jednak mam opory. Jak to tak dzwonić na człowieka?! To już wolę sobie cichutko posiedzieć i poczekać, aż pani przyjdzie do innego dzwoniącego. W końcu jestem na wczasach i nigdzie mi się nie spieszy.