Geoblog.pl    Zingarina    Podróże    FILIPINY pod choinkę    O pływaniu, jedzeniu, kontekście i nie tylko
Zwiń mapę
2017
29
gru

O pływaniu, jedzeniu, kontekście i nie tylko

 
Filipiny
Filipiny, Anda
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 20728 km
 
Budzimy się o 6.30 i dwadzieścia minut później jesteśmy w wodzie. Dotarcie tam to kwestia ułamka chwili- wystarczy zejść kilka metrów po kamiennych schodach. Nasz resort znajduje się na klifie z bajkowym widokiem na zachód słońca. Rekiny… jeśli odwiedziły dzisiaj naszą zatokę, to już na szczęście odpłynęły. Tak jak wspominałam- duże ryby to zajawka Maćka; ja preferuję te mniejsze, jak np. Nemo. I takie właśnie spotykamy- kilka metrów od brzegu znajduje się bardzo ładny koral. Jedyny minus to słaba przejrzystość, ze względu na plankton. Jeśli nie wiecie jak to jest- snurkować tuż po przebudzeniu, przy wschodzącym słońcu i bogactwie rafy, jakie oferują tutejsze wody, to już piszę: EPICKO! A później koniecznie śniadanie na tarasie „z widokiem na..” i nie ma znaczenia, czy dostaniesz kawę instant ze śmietanką w proszku, czy „kopi luwak”…albo dmuchanego słodkiego tosta, zamiast razowca na domowym zakwasie. Okoliczności robią robotę.*
Przed południem chcemy podjechać do oddalonego o 9 kilometrów Guindulman (skończyła nam się waluta i potrzebujemy kantoru) i wrócić niespiesznym tempem marszowym. Podwozi nas Daniela. Powrót to najdłuższe 9 kilometrów w moim życiu. W polskich warunkach pogodowych przetruchtam to na porannej przebieżce w 50 minut. Tutaj czas się rooozciąga. Początkowo jest bardzo przyjemnie, jednak po godzinie słońce daje popalić i, mimo prostej, średnio ruchliwej drogi, robi się dość niewygodnie. Na przedostatniej prostej czuję, jakbym przebiegła maraton (nigdy nie biegłam, ale tak to sobie wyobrażam). Kilkaset metrów przed naszym resortem odbijamy w prawo. Maciek wyszukał w internetach jeszcze jedną miejscówkę w tej okolicy, która, poza noclegami, posiada restaurację i bar (Guindulman Bay Tourist Inn). Resort należy do starszego Brytyjczyka (dajmy mu na imię Paul), mieszkającego na Filipinach od dobrych paru lat ze swoją znacznie młodszą filipińska żoną (schemat jakże popularny w azjatyckich krajach). Jest bardzo rozmowny. Na terenie pustki, więc zadowolony, że może z kimś pogadać, a my zadowoleni, że możemy odpocząć. Transakcja wiązana. Poleca nam punkt widokowy, jego zdaniem ciekawszy niż słynne Chocolate Hills- 30 minut niespiesznym krokiem, niezbyt stromą ścieżką, wijącą się za jego resortem. Wchodzimy w to i umawiamy się za godzinę na obiad. To nie było zbyt mądre posunięcie z mojej strony. Trzeba było odpuścić i wrócić jutro rano na wschód/zachód słońca, kiedy jest ono mniej okrutne. Ale kto, jeśli nie ja, nie dam rady?! Nie dam… skóra się pali, w głowie się kreci i ledwo oddycham. IDĘ! Może jednak dam! Myśląc jednocześnie, co gorsze: udar czy poparzenie? Maciek na szczęście szybko się orientuje, że coś ściemniam. Za porozumieniem stron, kilkaset metrów przed metą, zostaję pod jakimś krzakiem, a Maciek skacze jak sarenka po pagórkach, robiąc dla mnie fotograficzną dokumentację. Pod krzakiem też jest pięknie.
Wracamy do Paula. Okazało się, ze już DLA NAS-ZA NAS zamówił (?!). Danie nazywa się Beef Caldereta- tradycyjny filipiński gulasz. Myślimy, niech będzie, skoro to specjalność zakładu, to warto spróbować. Gdy wcześniej przeglądaliśmy menu, to i tak mówił, że dostępne jest 25% karty, ponieważ zależy mu na świeżości potraw. Po czym tuz przed podaniem Calderety dostajemy informację, że nie będziemy długo czekać, bo trzeba tylko ugotować ryż i rozmrozić danie w mikrofali (?!?). Paul sprzedaje nam tą informację z dumą, bo przygotowanie tej potrawy zajmuje normalnie 3-4 godziny, a my dostaniemy w kwadrans. Z drugiej strony czego spodziewać się po Brytyjczyku prowadzącym „restaurację” między cmentarzem a filipińska dżunglą… jak na mikrofalę, jest bardzo smacznie. A może to początek udaru, który zaburza receptory smakowe. Umawiamy się na jutro na śniadanie. Paul też obiecuje zagadać do gości, których tutaj nie widzimy- może ktoś będzie chciał wynająć z nami pojutrze kierowcę, który obwiezie nas po Bohol, dzięki czemu podzielimy koszty. Wracamy do „domu”. Koniec atrakcji na dziś.
*z kawą i herbatą jest faktycznie średnio. Pierwsza jest niestety dość podła i często w formie instant (kiedy raz na Boracay poprosiłam o kawę z mlekiem, dostałam nescafe 3 w 1, chociaż o cukier akurat nie prosiłam). Drugiej po prostu nie piją (wyłączając „mountain tea” na północy Luzonu i „lipton tea” w saszetkach). Filipińczycy są jednak dość elastyczni i dbają o swoich gości (szczególnie w mniej turystycznych miejscach- nie ma problemu ze zrobieniem czegoś spoza karty)- jeśli zapytasz, a składniki są dostępne, z przyjemnością zaparzą ci np. trawę cytrynową z dodatkiem kwiatowych płatków.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (4)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedziła 3.5% świata (7 państw)
Zasoby: 57 wpisów57 10 komentarzy10 130 zdjęć130 0 plików multimedialnych0