Nauczeni doświadczeniem dostania się na wyspę, w drodze powrotnej idziemy na łatwiznę i za 12 euro od osoby zamawiamy transfer spod naszego guesthouse’u na lotnisko Caticlan. Dobrze się stało, bo o 5 rano zrywa się niezłą wichura w pakiecie z konkretnym urwaniem chmury. O siódmej przychodzi po nas pan w zielonej koszulce, z równie zieloną parasolką i wsadza do busa, który wiezie nas do portu, gdzie poddajemy się ostemplowaniu i opieczętowaniu. Tak naznaczeni wsiadamy do łódki, która wiezie nas do drugiego portu, skąd odbiera nas kolejny bus i w kilka minut dowozi na lotnisko ( ze wszystkim mieścimy się w godzinie, czyli trzy razy krócej, niż za pierwszym razem). Żeby jednak nie było zbyt tęczowo, gubimy aparat. Może w busie został, ale kto to wie- tyle tych przesiadek i trzepania bagażu. Angażujemy w sprawę ochroniarza z lotniska. Jest przejęty. Działa. Idzie. Dzwoni. Znika. Wraca. Znalazł. Później już tylko formalności. Ankiety, formularze, Imię ojca, nazwisko panieńskie matki, marka aparatu, gdzie kupiony. Finalnie odzyskujemy sprzęt, wiec dopada nas to cudowne uczucie, kiedy cos zgubisz, pogodzisz się ze stratą i nagle znajdujesz. Jesteśmy na plusie!
Pierwotny plan wyglądał tak, że z Boracay przedostajemy się na Cebu, gdzie raz dwa zaliczamy nurkowanie z rekinami wielorybimi w Oslob, następnie jedziemy na Kawasan Falls, a później prędko przedostajemy się na Panglao i witamy tam Nowy Rok. Żeby jednak znowu nie pędzić, weryfikujemy nasze plany i decydujemy się zostać trzy dni na Bohol. Maciek znalazł jakaś fajną miejscówkę z dala od tłumów. Stamtąd ruszymy 31.12 na Panglao, a Cebu zostawimy na koniec, bo stamtąd tez mamy powrotny lot do Manili.
A więc plan na dzisiaj: przedostanie się z Boracay w okolice miasteczka Anda na Boholu. 8 środków transportu (bus-fast boat-bus-samolot-taksówka-prom-tricykl-autobus). Czas operacyjny: 10 godzin. Budżet: ekonomiczny. Odległość: około 600 km. Taka nasza mała „Azja Express”. Poszło na tyle sprawnie, że nie ma co poświęcać tej trasie specjalnej uwagi. Mogłabym najwyżej ponarzekać na przedostanie się taksówką z lotniska do portu, że w mieście Cebu są koszmarne korki, że 15 kilometrów jechaliśmy godzinę (na dobrą sprawę w Warszawie w godzinach szczytu wcale nie jest lepiej), że to miasto uosabia brzydotę w czystej postaci… ale tego nie zrobię. Napiszę natomiast ciekawostkę z portu. Siedzimy już sobie w hali odpraw po kolejnym trzepanku (kontrola bezpieczeństwa jest tutaj równie restrykcyjna, co na lotnisku, mimo, iż łódki, z których korzystamy, nie wypływają poza granice kraju), kiedy dobiega nas zawodzenie jakiegoś wyjca. Normalka. Karaoke- podstawowa rozrywka Filipińczyków. Gorzej, jeśli czekasz godzinę na prom, a wyjec wyje i wyje nieprzerwanie i bezlitośnie. I myślisz sobie- wszystko ok, jeśli robi to w niejszym liub większym zaciszu domowego ogniska. Albo w klubie czy na garden party. Ale w porcie? A później robi ci się dziwnie, ponieważ okazuje się, że to smutny starszy pan, który mruczy do mikrofonu tuż przy „gejcie”, który prowadzi do twojej łódki. Z puszką na drobne i kartką z napisem BLIND ENTERTAINER. Spotkamy ich jeszcze wielu na naszej trasie.
Nasz prom, a w zasadzie fast boat nazywa się Super Cat (cena 500 PHP/os). Jest równie super, jak i fast, dzięki czemu w niespełna dwie godziny docieramy do portu w Tagbilaran na wyspie Bohol. Stamtąd tricykl za 100 PHP na dworzec autobusowy. Tam wsiadamy w autobus w kierunku Andy (87 PHP), który ma nas wysadzić tuż przy naszym guesthousie, czyli 8 km przed miasteczkiem Guindulman. Kierowcy idą tutaj bardzo na rękę- obok stałych przystanków, mnóstwo takich, jak nasze- ktoś chce, aby go podrzucić do sklepu, ktoś do szkoły, a jeszcze inny do pracy. Słabą stroną jest to, że przez te przystanki pokonanie 70 km prostej drogi zajmuje ponad dwie godziny. Nic nie szkodzi. Trasa jest bardzo malownicza i ciągnie się wzdłuż wybrzeża przez filipińskie wioski. Jest bardzo zielono i od dłuższego czasu nie pada. Do naszego Bohol Lahoy Dive&Beach Resort docieramy po zmroku. Słychać tylko cykanie świerszczy, które po chwili przerywa szczekanie biegnącej w naszym kierunku sfory. Sfora okazuje się być bardziej komitetem powitalnym, niż strażnikami bezpieczeństwa.
Właściciele Bohol Lahoy to dwójka sympatycznych, starszych Austriaków. Po ciemku nie widać zbyt wiele, jednak teren przypomina coś na kształt Hobbitonu i sprawia wrażenie ostoi spokoju- cudowna alternatywa wobec Boracay. Mały i czysty domek z łazienką w cenie 70 PLN za dobę. Chcemy zostać na trzy. Przy kolacji Daniela, właścicielka resortu, opowiada nam, ze dzisiaj rano jeden z gości podczas porannego snurkowania widział rekina wielorybiego. Przypływają tutaj raz na jakiś czas, gdy jest sporo planktonu. To jest podobno ten czas. Opowiada też sporo nieciekawych rzeczy o Oslob, miasteczka na Cebu, do którego chcemy się wybrać właśnie w celu zobaczenia whale shark’ów- o tym, jak kiepsko traktują rekiny i jak nieetyczna jest prowadzona przez nich turystyczna polityka. Jeśli będziemy mieli szczęście, może uda nam się spotkać te „rybki” na Boholu.