Autobus zamiast 9 godzin, wiezie nas 11, jednak kto by się tym przejmował. Coda Bus (właśnie przypomniałam sobie nazwę, co jej ostatnio nie pamiętałam), czyli przewoźnik z którym jedziemy, jest jak najbardziej godny polecenia ze względu na wygodę. Po raz kolejny pojawia się niestety problem z klimatyzacją, który dotyczy wszystkich lepszych autobusów (w gorszych nie ma klimy, więc nie ma problemu). Skoro mnożna, to dają do pieca ile wlezie i chłodzą bez litości. Na zewnątrz 30 na plusie, a ja siedzę sierota w dwóch bluzach, wełnianej czapie i skarpecie. A jak zapytasz kierowcy, dlaczego tak chłodzi, to ci odpowie, ze autobus klimatyzowany to musi chłodzić. W środku nocy ponownie lądujemy na Cubao Station. Idziemy 200 metrów i łapiemy taksówkę na lotnisko ( na samej stacji zmasowany atak naciągaczy, którzy chcą 700 PHP za kurs, ale nie z nami takie numery). Dojeżdżamy na lotnisko za 220 PHP i to dość sprawnie, co oznacza, że za pierwszym razem zostaliśmy nieco „obwiezieni”. Trudno. My nie zbiednieliśmy, a pan zarobił parę (dosłownie) złotych.
6 godzin do odlotu. Ja to sobie pospałam, ale Maciek ledwo trzyma się na nogach. Gdzieś wyczytał, że Terminal 3 oferuje oczekującym na lot pasażerom chill out room- albo wynajmujesz pokój za 1800 PHP, albo na 4 godziny za 500 PHP/os. wypasione łóżko we wspólnej „strefie komfortu”, gdzie masz ciszę, spokój i masaż za dopłatą. I tylko myśl o „strefie komfortu” utrzymuje Go w jako takim nastroju. Jest to więc pierwsze miejsce, którego szukamy. I nie możemy znaleźć. Jest już po czwartej, lot o dziewiątej, więc dalsze poszukiwania nie mają sensu. Maciek w depresji przysypia i nie reaguje na bodźce. Nie chce jeść. Odmawia przyjmowania płynów. Wolę nie sprawdzać, musiałabym wtedy zareagować, a niespecjalnie mam siłę. Wciągam porcję Sioami (lokalna wersja dim sum) z krewetką i idę na masaż. Manila Ninoy Airport ma fatalne opinie w internetach. Takie 2/10. 2 z minusem. Tym bardziej pozytywnym zaskoczeniem okazuje się Terminal 3. Fakt, nie jest zbyt piękny, ale ma na przykład bardzo rozwiniętą strefę Food Court, do której warszawski „Chopin” się nie umywa. Dominuje oczywiście kuchnia Azji- od ramenu, przez dim sum czy curry i oczywiście kuchnia filipińska. Jest też makdonaldopodobny twór- Jollibee, MCDonald we własnej osobie, a i opcja fit&healthy też się znajdzie. I dwa „salony spa” z masażem wszelakim w cenie 450 PHP za pół godziny. Wchodzę w to. Zamawiam foot massage z cichą nadzieją, że dla wspólnego dobra mi te stopy wcześniej umyją. Nic bardziej mylnego. Przychodzi pan, żadnej wody, żadnej nawet mgiełki w spreju, z to kładzie mi ręcznik na ramiona i zaczyna masować głowę?! Moją głowę. Pierwsze kilka minut myślę sobie, że to może takie miłe wprowadzenie. Z każdą kolejna tracę nadzieję. Masaż jest odpowiedni do ceny, czyli dość nędzny. I tak robi mi dobrze. Obok sporo ludzi śpi na tych łóżkach do masaży. Zastanawiam się, czy to przypadkiem nie jest ta „strefa komfortu”. Wracam do Maćka, który po śniadaniu złożonym z cheesa, frytek i coli, jakoby nabrał kolorów. Do odlotu trzy godziny. Wiele narzekań w internecie odbywa się pod adresem odprawy, w związku z czym ruszamy w jej kierunku odpowiednio wcześnie. Kolejki konkretne, jednak idzie dość sprawnie. Po godzinie jesteśmy już w części z gate’ami. Nasza bramka jest oznaczona jako „temporary”. I w związku z tym TEMPORARY na 20 minut przed planowanym odlotem zaczyna się cyrk. Stajemy w turbo-długiej kolejce do gate’u. Tak 10 minut stoimy i nic. Nie rusza się, nie zbliża, nie kurczy. Idę wybadać, o co chodzi i dowiaduję się, że to nie nasza kolejka, tylko jakaś zupełnie inna (konkretnie do Tagbilaran). Nasza ma się nazywać Bohol-Caticlan. Panowie nic o tym locie nie wiedzą, ale może ktoś przy bramce 118 wie, bo tam są ludzie z Cebu Pacific, którym lecimy. Biegniemy. 7 minut do wylotu. 118. Pan mówi, ze nie wie; tzn. lot opóźniony, ale nie wie ile i gdzie podstawią samolot. Może 30, może 40 minut. Głośnika każe słuchać- będą informować. Głośnik skrzeczy niemiłosiernie, trzy razy powtarza, a ja nic nie rozumiem. Po dwóch zmianach nasz lot wraca do bramki 117. Czekamy. Nic się nie dzieje. Czekamy. Jednak 116. Idziemy. 116 znajduje się dwa piętra niżej. Poczekalnia sauna. Wszyscy wkurwieni. Dzieci płaczą. Czekamy. Kolejne 30 minut. Wpuszczają kilka pierwszych osób. Stop. Teraz pani nie wpuszcza tylko mówi coś przez megafon i wypełnia papierki. Znowu wpuszcza. W tej miłej atmosferze mija kolejne pół godziny. Jak już, wszyscy sobie siedli, to okazało się, że jeszcze pół godziny, bo „cośtam”. Siedzę i obserwuję.
Myślałam, że na Boracay będą lecieli głównie młodzi ludzie z Europy i Australii ( to podobno filipińska mekka surfingu, a ten jakoś kojarzy mi się z Australią), jednak wnętrze samolotu zachwyca ogólnoludzkim bogactwem kulturowym: obok mnie żywo i głośno dialogująca para Hiszpanów, za mną rosyjski Janusz, prawdopodobnie „przy forsie”, ze sporo młodszą Grażyną w wersji glamour (dominuje złoto i róż); nieco dalej małżeństwo, na oko 30-letnich Niemców z trójką dzieci- najmłodsze od pół godziny drze się bez litości; następnie dwie muzułmanki, których bagaż stanowi prawdopodobnie połowę sumy bagażu reszty pasażerów (wiem, bo odprawiały się przed nami). A na deser moja faworytka- młoda, puchata Filipinka, z jeszcze puchatszym synkiem wyszczupla ich wspólne zdjęcia w jakimś photoshopie na komórkę. Podglądam ją zza fotela i nawet nagrałam filmik, ale nie wiem, czy odważę się go zamieścić.
Sam lot trwa 45 minut. Z malutkiego lotniska mamy transfer to gównego budynku, który znajduje się na drugim końcu miasteczka. Raz dwa bagaże i spacerkiem do portu (ok. 700 metrów). Lotnisko nie mieści się bezpośrednio na wyspie, ale na pobliskiej, większej Panay, w mieście Caticlan. Promem to jedyne 10 minut. Albo mamy pecha, albo nie wiem co, bo kolejki przy wejściu do portu jak na Black Friday w tych amerykańskich dokumentach. Zaczynam się zastanawiać, jak tak mała wyspa (później się okazało, ze wcale ni ejest taka mała) pomieści tylu turystów. To niezły szok po tych kilku dniach spędzonych w ciszy na północy Luzonu. Wystajemy grzecznie nasze kolejki po environmental fee (75PHP), opłatę za wjeście do portu (150PHP) i za prom (bodajże 250PHP). Każda kolejka do oczywiście osobne okienko i osobna w nim pani. Tak mija godzina. Kolejne pół czekamy na łódkę. Kwadrans płyniemy i jesteśmy na wyspie. I tutaj się nieźle spinamy, bo ja chojraczę, że mogę iść pieszo (4,5 km. w totalnym skwarze z 15 kg. Na plecach), a Maciek wściekły, że za grosz we mnie empatii, bo powinnam się domyślić, że jest zmęczony i bez słowa wziąć tricykl. Pozłości narzuca więc ostre marszowe tempo, a ja po złości obciągam i robi się atmosfera niezbyt sympatyczna. W połowie drogi wymiękam i zatrzymuję tricykl, za który pewnie przepłacamy 2-krotnie, bo nikt nie ma ochoty się targować przy takim ciśnieniu. Później się naprawiamy i wracamy do normy. Robimy szybki obchód okolicy, jednak zmęczenie daje się we znaki: główna ulica oraz opisywana wszędzie jako główny punkt programu, rajska White Beach, zdają się być skrzyżowaniem plaży w Sopocie z deptakiem w Mielnie i Marszałkowską w godzinach szczytu. Plus mój ulubiony azjatycki swąd palonego świńskiego tłuszczu i wybijające studzienki kanalizacyjne. Padam o 18. Jutro spojrzę na to wszystko z dystansem.