Na Dangwa Station w centrum Baguio stawiamy się przed 8 rano, jednak i tak najwcześniejsze wolne miejsca są dostępne na godzinę 10.30. Kupujemy i czekamy. Podobno mamy farta, bo pewna starsza ciekawska Filipinka, która przyszła chwilę po nas, ma dopiero na 13. Trochę już nas mierzi to czekanie, a tyłki bolą od siedzenia na wszelakich ławkach czy fotelach. Chociaż jedno przed drugim stara się nie narzekać. Trasa do Sagady przepiękna- góry, tarasy ryżowe i filipińskie wioski. Średnia prędkość to 30 km/h, a i tak nieźle telepie. Wcześniej rezerwujemy nocleg w Kenlibed- skromny guesthouse w cenie 700 PHP za dobę. Na Agodzie ma opinie, że „wspaniały”, ale ode mnie dostaje 3 z plusem. Pokój ciemny i brzydki, ciśnienie wody w kranie umywalki niestwierdzone, a do przykrycia koc z Ikei, gdzie noce w filipińskich górach są dość chłodne. Ale dobrze jest- wybieramy pierwszą na liście LP knajpkę ( są tu aż 4 polecane) i idziemy jeść.
„Sagada Brew”. Bardzo przyjemne wnętrze. Jedzenie OK, ale porcje mocno okrojone. Nie jestem fanką warszawskiego „Szwejka”, żeby od razu wcinać kotlet wielkości własnej głowy, ale miejsce wygląda jak typowa górska chata, a w górach strawy nigdy nie żałują. Widocznie nie w filipińskich..jako kobieta o wadze 50 kg i 160 cm wzrostu mówię uczciwie, że wyszłam niepocieszona. Odpalamy więc kolejną na liście: „Yoghurt House”. Dojadamy się czymś w rodzaju kanapki klubowej i frytek z batata ( nie dam sobie głowy uciąć, że to był batat, ale rodzaj słodkiego ziemniaka na 99%). O 20.00 zamykają w tym mieście absolutnie wszystko, więc wracamy do naszego wątpliwej urody pokoju i odpalamy na tablecie kolejny odcinek „DARK”- niemiecką odpowiedź na „Stranger Things”, również dla Netflixa. W aurze Hanging Coffins, z których słynie Sagada, wchodzi idealnie. Jak na emerytów przystało, zasypiamy przed 22.