Albo mam deja vu, albo znowu deszcz się rozhulał. Pada 30/24h. Jednak dzisiaj ulewa ma deadline do 9 rano, ponieważ o tej porze rozpoczynamy trekking z Gilem. Facet okazuje się totalnym freakiem i pasjonatą dzikich żyjątek. Pochodzi z Izraela, na Koh Rong mieszka od pięciu lat, czyli od momentu wybudowania tu pierwszych bungalowów. Wcześniej wyspa była niezamieszkała. Jeśli chodzi o roślinność, dżungla faktycznie robi wrażenie; nie będę się jednak upokarzać, próbując ją opisać- jedyna, którą zapamiętałam, to eukapiltus.. i że jest znacznie bardziej twardy, niż ten australijski. Gil pochyla się nad każdym motywem, gąsienicą czy mrówką. Nie wiem, jak je dostrzega, ponieważ zdolność kamufażu opanowały do perfekcji. W trakcie tych swoich wielorodzinnych codziennych penetracji buszu, odkrył nawet takie małe białe włochate żyjątko, o którym nikt wcześniej nie słyszał. Miałyśmy okazję zobaczyć je na żywo. Nawet dostało imię... oczywiście: GIL :) cieszymy się, że GIL się cieszy. Fajnie byłoby jednak zobaczyć małpy. Niestety w dzień podobno śpią. Zdecydowanie mniej fajne są pozostawiane na każdym kroku butelki, popsute japonki, puszki czy resztki jedzenia. To ślady po robotnikach, którzy karczują dżunglę. Gil zbiera śmieci do worka. Mówi, że jutro, w tych samych miejscach, zbierze kolejną turę. To nie turyści stanowią największe zagrożenie dla wyspy. Najbardziej niebezpieczni są jej mieszkańcy- nie są w stanie docenić piękna miejsca, w którym przyszło im żyć. Na koniec trekkingowe wyskakujemy z dżungli na dziką plażę i w promieniach słońca wpadamy do przezroczystej wody...żartowałam...wieje silnym wiatrem, pada mocnym deszczem, a my przez ponad połowę wycieczki brodziłyśmy po kolana w błotnej wodzie...dzisiaj już się nie myjemy ;)