Wykrakałyśmy. Nad ranem budzi nas ogromna ulewa. Zacina przez następne kilka godzin. Byleby do południa ustało,bo planujemy snurkową wycieczkę. Zbiórka o 11.30 pod jednym z guesthousów: w planach snurkowanie wokół bezludnej niewielkiej wyspy, łowienie ryb, a później, co złowisz,to zjesz. Na końcu relaks na jednej z najbardziej malowniczych,opuszczonych plaż. Na miejscu jesteśmy punktualnie. Czekamy... jak zwykle nie wiadomo na co. Na idiotycznie zadane przez nas pytanie "o której ruszamy?", pada odpowiedź "wracamy o 5". Dobre i to. Jak już udaje się odpalić silnik, okazuje się,że ktoś ukradł w nocy maski. Wreszcie startujemy. Snurkowanie na tym terenie jest niestety przereklamowane: woda mętna (być może z powodu deszczu),a rafa prawie w całości martwa- kilka jeżowców,kolorowych żyjątek i rybek. Rozrywką nr 1 okazuje się łowienie ryb. Nasi "marynarze" słowa po angielsku nie znają,więc minęło trochę czasu, zanim załapałyśmy,że podpływanie od jednej rybackiej łodzi do drugiej nie jest dziwaczną próbą integracji z rybakami czy też lekcją z budowy rybackich sieci. Trzeba było pozyskać od nich przynętę. Nie było to łatwe, gdyż większość spała pijana w kajutach i nie szło ich dobudzić. Finalnie zdobyliśmy sporą porcję kalmarów. Zawody czas zacząć:
drużyna nr 1: trzech Duńczyków
drużyna nr 2: nasi dwaj majtkowie
drużyna nr 3: dziewczyny, czyli my.
Kawałek kalmara ląduje na haczyku,a ten na żyłce w wodzie... czekamy... na starcie prowadzą majtki,ale odwet bierze Marta i wyławia rybę za rybą. Ja i Klara w głębokiej dupie. Całe szczęście chłopaki z Danii też niespecjalnie sobie radzą i w akcie desperacji, wyposażeni w maski do snurkowania i harpuny-haczyki,wskakują do wody. Mi i Klarze udaje się złowić honorowo po dwie azjatyckie szproty. Jednak medal należy się Marcie. Ryby lądują w woku. Później znowu pada deszczem. Wracamy o 5 :).