wstajemy wcześnie rano żeby zdążyć do polecanego przez Lonely Planet wegetariańskiego baru (Vegetarian Food Restaurant - wszystkie dania do 4000 rieli czyli do dolara, to lubimy;) Wracając zupełnie przypadkowo trafiamy na khmerskiego wesele, nikt nie za bardzo spik inglisz ale i tak gospodarze zapraszają nas do stołu częstują zupą i gazowanymi napojami z ogórka... Zostałybyśmy z chęcią dłużej, ale już o 9 30 zbiórka pod Smoking Pot ( szkoła gotowania i restauracja) i wycieczka na targ. Mieszają się tu wszystkie zapachy świata: wędzone ryby, surowe mięso, orientalne zioła, mleko kokosowe i egzotyczne owoce. Prym oczywiście wiedzie prześmierdzący durian.
Dania które mamy w planach przygotować to fish amok, stir fry morning glory with beef i khmer style soup. Nasz nauczyciel mówi bardzo dobrze po angielsku, więc zarzucamy go setkami pytań. Największą frajdę sprawia nam chyba samodzielne wykonanie kroeun czyli khmerskiej pasty curry. Zdajemy egzamin, w nagrodę dostajemy książkę kucharską, a po powrocie otwieramy pierwszą w Warszawie khmerską restaurację ;) W trakcie kursu Marta zaczyna się źle czuć więc odstawiamy ją do hotelu. Gdy wracamy po kilku godzinach jest z nią coraz gorzej. Musimy jednak jeszcze dzisiaj przedostać się do Krakoru, więc ledwo żywą ładujemy do autobusu. W międzyczasie rozhulała się niezła ulewa i wiadra wody lecą z nieba przez wiele godzin. W kolejnym międzyczasie, tuż przed odjazdem sporo już opóźnionego autobusu, Klara orientuje się, że w całej akcji zaginął jej telefon.Łapie szybko jakiegoś przepoconego pana na skuterze, który za dolca zawraca z nią do hotelu. Telefon uratowany. Czego nie można powiedzieć o Marcie, która zielona na twarzy zalicza krzaki na każdym postoju. " Klątwa Buddy" jest bezlitosna. Na miejsce docieramy z dwugodzinnym opóźnieniem. Trochę przez przypadek, a trochę fartem, autobus psuje się idealnie pod Paris Guesthouse - jednym z dwóch hosteli w Krakor. Będzie tu stał jeszcze kolejne trzy godziny. Nie zastanawiając się zbyt długo, wywlekamy zwłoki naszej przyjaciółki i sadzamy w " recepcji". Same próbujemy negocjować absurdalną jak na to miejsce i warunki cenę. Syn właścicieli jest jednak nieugięty. Na dobre już zarażone duchem "dyskantu" i walczące z wyzyskiem turystów, ruszamy w poszukiwaniu drugiego hostelu. Godzina 22. Ciemno i cicho jak w dupie. Jedyne żywe i oświetlone miejsce to stoisko z zupą ryżową a wokół niego lokalsi. Próbujemy na migi uzyskać jakieś informacje. Oferują pomoc, a my znowu myślimy, że ktoś chce nas naciągnąć na kasę. Jednak nocny spacer drogą, pełną ujadających psów nie za bardzo nam się uśmiecha. Wskakujemy na skutery lokalsów, a ci podwożą nas do drugiego hostelu. Tam okazuje się, że wszystkie pokoje od miesiąca zajęte są przez robotników z Filipin. Skruszone wracamy do punktu wyjścia. Ekipa z Paris Guesthouse doskonale wiedziała co robi, nie chcąc zejść z ceny. Nasz trupek idzie spać a my zasiadamy z lokalsami do zupy ryżowej i ....piwa, po które specjalnie z tej okazji pojechali gdzieśtam ;)