Żegnamy się z Chiang Mai i zmierzamy w kierunku autobusu. Obecny nie ma już VIP w nazwie, co napawa nas lekkim niepokojem: skoro vipowski wyglądał i pachniał, tak jak wyglądał i pachniał, to co zastaniemy w "economic class" (350 Bahtów- najtańsza z najtańszych wersji)?! Sprawdzoną metodą: "jedna się do środka ładuje, a druga bagaże pakuje", Klara zajmuje najlepsze miejsca, tym razem w górnej części autobusu. Z nadzieją, że kiblowe zapachy as nie dościgną. Dawno już odpuściłyśmy próby zrozumienia Tajów. Z pokorą i bez narzekań przyjmujemy fakt, że druga klasa jest o poziom wyżej niż pierwsza. Do tego autobus tylko w połowie wypełniony ludźmi. Według zasad pozytywnego myślenia, powinno się mówić "szklanka do połowy pełna". W naszym przypadku była jednak do połowy pusta. Ta większa połowa wypełniona była Tajami, którzy mają zwyczaj w podróży:
- ciamkać nad uchem w trakcie jedzenia (a jedzą non stop), w przerwach bekają.
- oni nie mówią, oni krzyczą. Jako aktorki z wykształcenia mamy dość dobrą impostację, ale przy możliwościach Tajów wymiękamy
- odpalili nam film z Arnoldem Szwarzeneggerem, co się w nim różnymi pojazdami (m.in. autobusem) rozbija: "To tak jakby w samolocie puścić film o katastrofie lotniczej"- mówi Klara. Nasz kierowca był troszkę taką tajską wersją Arnolda- co chwilę już jakby miał się rozbić...ale w ostatniej chwili udawało mu się przetrwać- film akcji w życiu i na ekranie.
- ciamkania, bekania, wrzaski, głośne smsy i jeszcze głośniejsze gierki na Iphonach; "brakuje tylko, żeby ktoś puścił bąka"- mówi Klara*
Mówisz...masz! Pan siedzący za Klarą spuszcza z siebie powietrze dumnie i głośno...
* wg, metody "matrix energetics", którą od jakiegoś czasu praktykuje Klara, wszystko, co sobie zaprojektuje w trakcie naszej wycieczki, spełnia się (no.. może poza dotarciem do kamieniołomu)