Godzina 1:00. "Klara, zauważyłaś, że podczas naszej podróży nie było ani jednego dnia "z dupy"? Każdy intensywny i po brzegi wypełniony"- mówią, popijąc różowe wino a'la breezer, made in Thailand. Wino w Tajlandii to rzadkość, a jak już jest to kosztuje miliony. Znalazłam jedno takie w 7 eleven dziś właśnie za jedyne 38 Bahtów i jestem przeszczęśliwa. Za 5 godzin pobudka, jedziemy do Lampang, w którym znajduje się szpital dla słoni.
Godzina 3:00. Rozsadza mi mózg i wszystko inne, co w głowie siedzi. Nie pomaga Panadol, stanie na rękach, fikołki i tarzanie się po ziemi. Jazda bez trzymanki akurat do 6 rano. STRZEŻCIE SIĘ RÓŻOWEGO WINA O ZŁUDNIE KUSZĄCEJ NAZWIE "EVA"! O Lampang nie ma mowy. Wymyślamy alternatywny plan. Dość atrakcyjny: kamieniołomy w Hang Dong- kolejne nieturystyczne miejsce na trasie, podobno znane tylko nielicznym. Jak się okazuje, słowo NIELICZNI jest tu znaczące. Zgodnie z instrukcją właścicielki naszego hostelu, udajemy się na postój "yellow taxi" i pytamy o "abandoned quarry in Hang Dong". Rozumiemy, zbyt skomplikowane słowo...upraszczamy:
"Ju noł, plejs tu słim, a lot of roks, stons, pipol dżamping" dodając autorski język migowy (pływamy kraulem, żabką i wykonujemy różne dziwne gesty). Burza tajskich mózgów: "okej, okej, goł". Lądujemy w Hang Dong...jest i słimming...a konkretnie SŁIMMING PUL (tak, wysadzają nas przy basenie). Po godzinie poszukiwań na własną rękę, odpuszczamy i łapiemy stopa...prosto na porodówkę! Tajksie małżeństwo pędziło właśnie w kierunku szpitala położniczego, ale byli na tyle mili, że podrzucili nas do centrum.
Zmiana planów. Jak uratować ten dzień? Szukamy najbliższych wodospadów. Niestety opisywany w przewodnikach "sticky waterfall" jest na końcu świata (szybciej dojdziemy z buta, niż tajski taksówkarz ogarnie, gdzie to jest). Wybieramy więc oddalony 8 kilometrów od centrum Huaykaew Waterfall. Podobno "lokalsi" lubią tam sobie popływać. Pływać po europejsku to nie to samo, co pływać po tajsku. Ponieważ Tajowie równie dobrze pływają jak mówią po angielsku. Zauważyłyśmy to w trakcie snurkowania, gdy nawet na pokładzie łódki nie rozstawali się z kapokami. Strumyk płynie z wolna, głębokość 10 cm. Za to krajobraz uroczy i przy ulicy można kupić smażone robale. Ponownie łapiemy stopa do Chiang Mai.
Jako, że przed nami jutrzejsza 12-godzinna podróż, postanawiamy pójść grzecznie spać. No dobra- skoczymy jeszcze na małego Chianga ;) Chiang Mai po 22-giej zasypia. Stoiska z jedzeniem pozamykane, ulice wyludnione..poza jedną: Rachawiee Rd., przy której znajduje się słynny Yellow Bar, śmieszna hybryda disco-reggae knajpek. Tym razem odpuszczamy oryginalność i lądujemy tam, gdzie wszyscy turyści. Wracamy nad ranem z tuzinem propozycji matrymonialnych.