Paul mieszka w centrum. Nie, żeby było nam źle, ale można tu się czasem poczuć, jak na plaży w Międzyzdrojach. Ani tu specjalnie ładnie, ani tanio, za to tłocznie i krzykliwie. Decydujemy się na pieszą wycieczkę na Sai Nuan Beach (Kuba!!! Dzięki za polecenie!). Górami i dołami godzinny trekking od Sairee Beach. Docieramy na niemal pustą plażę z czystą i spkojną wodą. Jedyny „defekt”, to cała masa tego dziwnego, czarnego czegość, co kazałam Klarze płacić 100 Bahtów za dotknięcie. Dowiadujemy się, że nazywają to obrzydlistwo „sea cucumber”. Ogórek nazwany, został odczarowany i przestał być już tak paskudny. Podzieliłyśmy się na podgrupy i Klara uderzyła na Sai Nuan I, gdzie przez 100 godzin nie wychodziła z wody, ja uciekłam przed słońcem na Sai Nuan II i schowałam się w beach barze, integrując z tubylcami. Była to multikontynentalna integracja: Thomas (Francja), Gigi (Birma), Mr X (Australia), Mr Y (Szwecja). (X i Y byli równie fantastyczni, natomiast mieli na tyle mało charakterystyczne imiona, że nie sposób sobie przypomnieć). Cudowny dzień spędzony na rozmowach o transcendencji egzystencji w jej immanencji, o niczym i o wszystkim.
Kiedyś w podróżowaniu kręciło mnie wracanie do znanych miejsc i odkrywanie ich na nowo. Poznawanie ludzi, którzy zostawili na dłużej. Naszą podróż po Tajlandii traktuję nieco inaczej. Każdy dzień jest tym ostatnim, odwiedzane miejsca tymi, do których nie wrócę, a napotkanych widzę też ten jeden, jedyny raz.