Tajlandia jest jak wesołe miasteczko- nawet podróż zwykłą taksówką można porównać do wycieczki rollercoasterem. Żegnamy się z Tigerem- uroczym szczeniakiem, który mieszkał obok naszego bungalowa. Tiger niekoniecznie chce się żegnać z nami, ale namawiamy go na pamiątkowe zdjęcie. Ładujemy się na pakę pick upa- tutejszej taksówki i ruszamy w dalszą podróż. Na promie szaleństwo...a raczej umieralnia: pokład wypełniony "wczorajszymi" imprezowiczami, wracającymi z Full Moon Party- popaprani fluorescencyjnymi farbami, z dawna niemyci i trawionym alkoholem pachnący. Nie, żebyśmy były jakoś specjalnie antyalkoholowe i antyfluorescencyjne, ale mix zapachowy nas przerasta. Idziemy spać na pokład.
Docieramy na wyspę. Paul...kim jest Paul? Jeszcze do końca nie wiemy, ale na swój sposób egzotyczny. Nowozelandczyk, od ośmiu miesięcy mieszkający w Tajlandii. Uwielbia x-boxa i burgery. Znalazłyśmy go przez couchsurfing, w ramach tzw. "odmiany". Mamy dość mniej lub bardziej sensownych hoteli i samotnych wycieczek- czas zacząć integrację z ludźmi. Na zdjęciach w necie wygląda niespecjalnie, klimat raczej Full Moon Party..ale przynajmniej oferuje klimatyzację, osobną sypialnię i, co najważniejsze: darmowy nocleg. Paul wychodzi po nas do portu. Wygląda jak najbardziej specjalnie, aż spłonęłyśmy rumieńcem na myśl o naszych świecących się mordach i, mimo świeżego uprania, nieświeżych koszulkach. Do tego przemieszcza się skuterem, co mnie niezmiernie pociąga. We dwie na skuter raczej nie wskoczymy, więc zamawiamy kolejnego rollercoastera, który wywozi nas niekoniecznie tam, gdzie trzeba, Ostatecznie udaje nam się znaleźć dom Paula. Mimo wrodzonej przystojności, Paul naszym mężem raczej nie zostanie: za dużo siłowni, za dużo x-boxa, za mało polotu. Poza tym nie lubimy burgerów. Uciekamy na plażę, zamawiamy krewety i odezwiemy się później...