Wysiadamy w Surat Thani. Kolejny, tym razem "zachodni" autobus zabiera nas do portu. Przesiadka na prom. Coraz bliżej raju. Nasza łódź ma brytyjską flagę; wiezie 90 % Anglików, 7% Niemców, 3,5% innych nacji i 2 Polski. Podszkalamy angielski, m.in. z Emily, pochodzącą z Nowego Jorku 60-letnią panią psycholog, od 10 lat w podróży. Znów czujemy się jak na kolonii. Po ok. 3 godzinach wysiadamy w porcie i zaczyna się zmasowany atak taksówkarzy. Na naszą plażę Ao Thong Nai Pan Yai cena z kosmosu (300 Bahtów od osoby; nadal jest to 30 zł od głowy, ale tak przestawiłyśmy się na tajskie ceny, że nam szkoda). Bo daleko, bo górzyście, bo niebezpiecznie. Nie lubimy naciągaczy; dzwonimy po transfer z hotelu. Pani taksówkarka biega za nami jak popieprzona, krzyczy, że mamy jechać, bo taniej nie znajdziemy. Znalazłyśmy. Hotelowa taksówka jest tańsza o 100 Bahtów. Czekając na transport, wdajemy się w rozmowę z autochtonami, którzy ku naszemu zdumieniu mówią po angielsku. Na pytanie o naszą plażę jeden z nich mówi: wydaje się wam, że jedziecie do raju. Ale to nie jest raj. To niebo.
Droga faktycznie warta swojej ceny. jedziemy przez dżunglę: jest dziko, stromo i podniecająco. Jesteśmy w raju, a za około 20 minut faktycznie docieramy do nieba. Pachnie mlekiem kokosowym i limoną. Muzyką jest cisza i grające cykady. Prawie jak na bezludnej wyspie. Przyjemny hotel, a na recepcji kolejny na naszej trasie ladyboy (szerzej w następnym odcinku).
W ramach zapoznania terenu odwiedzamy najbliższe centrum medyczne. Z moim zakażeniem coraz gorzej i coraz poważniej boję się amputacji kończyn ;). Jest miło i sympatycznie. Dostaję dwa piękne opatrunki, dużo smacznych lekarstw, przyzwoity rachunek, co mam nadzieje, że mi go ubezpieczenie pokryje.