Dzisiaj w planie zwiedzanie Wielkiego Pałacu. Ponownie kierujemy się do portu i wybieramy znaną nam "pomarańczową linię". Tajowie wpuszczający ludzi na pokład są niesamowici: skaczą, krzyczą, szarpią i wykonują chaotyczne gesty. W całej tej nerwowej atmosferze masz wrażenie, że zaraz wylecisz za burtę. Przetrwałyśmy, jednak orientacja w terenie zawiodła i zamiast do Wielkiego Pałacu trafiamy do świątyni Leżącego Buddy (Wat Po). Wstęp 100 Bahtów. Doskonale wydane pieniądze. Wielki Pałac znajduje się kilkaset metrów dalej. Po drodze zaczepia nas strażniczka, która mówi, że pałac jest teraz zamknięty, ale ona nam powie, co jest warte zobaczenia, tylko musimy wsiąść do tego tu właśnie stojącego tuk tuka. Chociaż nieładnie się sprzeciwiać służbom mundurowym, ryzykujemy i odmawiamy. Okazuje się, że pałac oczywiście jest otwarty, wstęp 500 Bahtów. Ścisk, tłok i ukrop. Z szacunku dla Buddy trzeba pozasłaniać wszystko, co odkryte, dzięki czemu już po kilku minutach wyglądamy, jak byśmy właśnie wyszły z basenu. Wielki Pałac jest dziś dla nas za wielki. Obeszłyśmy więc ten podobno "najznamienitszy zabytek Bangkoku" szerokim łukiem i udałyśmy się w kierunku skromniejszych miejsc, bardziej odpowiadającym naszym nieśmiałym potrzebom. Była to wycieczka dość improwizowana. Jedynym sprecyzowanym celem było przedostanie się na drugi brzeg rzeki Menan. I znów znalazłyśmy się wśród autochtonów, w kompletnie nieturystycznej strefie Bangkoku. W przeciwieństwie do China Town tutaj czas płynął dwa razy wolniej, a ludzi było jak na lekarstwo; na pewno 10-krotnie mniej, niż pędzących w jedną i drugą stronę, bez ładu i składu pojazdów. Znalezienie czegokolwiek znów nie jest proste, ponieważ nołłan spik inglisz, a jak coś już powie, to wysyła sprzeczne informacje:
Klara: przepraszam, jak daleko do Świątyni Świtu?
Pani: 2 minuty
Syna Pani: 10 minut
Klara: 20 minut?
Pani: tak.
Agata: 5 minut
Syn Pani: tak.
Ot, i cała rozmowa.
Udaje się. Klara zdobywa szczyt, a ja grzecznie czekam. Zapomniałam wspomnieć o małym szczególe. Kilka dni przed wyjazdem zaliczyłam małą kraksę, goiło się całkiem nieźle, natomiast temperatura i wilgoć w Tajlandii sprawiły, że wdała się infekcja i przestało być wesoło. Ogólnie wszystko tam goi się kilka razy wolniej, na każdym kroku spotykasz obandażowanych ludzi, więc lepiej uważać, na co się upada.
Po drodze trafiamy jeszcze do teatru, co teatru wcale nie przypomina i oraz na świątynię, uginającą się pod ciężarem paczek, składanych buddzie przez wiernych. W skład paczki wchodzą takie niespodzianki, jak: pasta do zębów, ciastka, proszek do prania, przyprawy, coca cola itp.. Następnie przesiadamy się na Sky Train- nadziemną kolejkę, która wiezie nas do MBK; gigantycznego 6-piętrowego centrum handlowego. Podobno na najwyższym piętrze znajduje się jadłodajnia,w której stołują się głównie Tajowie i w niewielkiej cenie można dostać pyszne, azjatyckie jedzenie. Potwierdzamy. Zdecydowałyśmy się na zupę Tom Yam i sałatkę z papai (mimo, iż w wersji light, dla początkujących diabelsko ostre) oraz Pat Thai z krewetkami. Najedzone i szczęśliwe, sił chwilowo pozbawione, łapiemy taxę na Kao San (60 Bahtów).
Wieczorny spacer po Kao San i Rambuttri... Jak pachnie Bangkok? Kokosem, mango i bananem w czekoladzie. Imbirem, limoną i chili. Pieczonym mięsem i oliwą. Zewsząd słyszysz: "Thai massage!", "Taxi tuk-tuk", "Łer ar ju gołing?". Jest głośno, szybko i pięknie. Siadamy w kameralnej knajpce, wyjątkowo z klimatem nie-disco. Poznajemy przystojnego Belga i równie atrakcyjnego Francuza, upijamy się i idziemy spać (każdy do siebie;p)