Apteczka backpackera, wybierającego się do Azji, to poważna sprawa (nigdy nie byłam w Afryce czy Ameryce Południowej- prawdopodobnie są równie serio). Oczywiście można to olać, gwarantuję jednak, że z podobnym do mojego szczęściem, zawsze będziecie potrzebowali tego, czego akurat postanowiliście nie zabierać. Dlatego zabieram wszystko. Moja ulubiona i regularna przypadłość w Azji to wysypka- nigdy nie wiem, czy od słońca, mrówek, czy innych robali. Gdyby nie fakt, że w dzieciństwie przeszłam ospę, różyczkę, wisłę, wartę i odrę, pomyślałabym, że to może to. Spacery w pełnym słońcu po dzikich plażach oaz pełne zieleni i robali werandy kuszą.. jednak uwierzcie- to nie jest czyste dobro. Zabezpieczajcie się, kochani. Filtra 50 i dita 30/50 nigdy za wiele dla mi podobnych- rudzielców (czy innych o jasnej karnacji) o przyjaznej insektom krwi.
Prawie dwa lata temu, po naszej wyprawie do Indonezji, praktycznie prosto z samolotu ( po drodze musiałam zagrać spektakl) jechaliśmy na ostry dyżur- na wszelki wypadek od razu oddział zakaźny. Kroplówki, zastrzyki, sterydy- jakoś poszło. Dzisiaj wyglądam dokładnie jak przed tymi zastrzykami- plamy, ciapki, cętki i inne paskudztwa. Jednak zamiast lekarza, szukamy cienia. I unikamy wody (mamy jednego podejrzanego w postaci kłującego planktonu- nie ma o nim informacji w internetach, natomiast w niektórych miejscach, gdy wchodzimy do wody, na pewnej głębokości dopada nas chmara czegoś , czego nie widać, ale wyobrażamy to sobie jak chmarę gryzących mikro rybek- gryzie i szczypie, a gdy wychodzimy z wody, znajdujemy na skórze zaczerwienione ślady). O 7:00 słońce i mrówki są jeszcze w miarę senne, więc przebijamy się na śniadanie do Kiwi Dive Resort. Do bólu nudny ze swoim English breakfast Maciek, zamawia tym razem omleta w wersji de luxe ( czytaj: to, co dostaje normalnie w English breakfast, zalewają mu teraz tymi jajkami sadzonymi i jest to omlet English de luxe). Ja natomiast testuję po raz pierwszy na Filipinach spotkane „poched eggs”. Jestem już znawcą filipińskich jajek i mogłabym zacząć pisać bloga poświęconego wyłącznie im. Moje „poched eggs” wyglądają i smakują jak „fried eggs sunny side”, tylko takie rozwalone. Za to „Kiwi Dive Resort” serwuje najlepszą kawę w mieście! I na Siquijor! I na Filipinach! Najlepszą, jaką do tej pory przyszło nam na Filipinach pić.
Teraz powinnam napisać, że wypożyczyliśmy skuter i zwiedziliśmy wyspę. Mogłabym udać, że tak zrobiliśmy, że nie zwalniamy tempa i jesteśmy turbo aktywni. Nie jesteśmy. Musiałabym Was okłamać, pościągać informacje z netu i przywłaszczyć jako moje. Po pierwsze, net jest zbyt wolny, po drugie, nie chce mi się, muszę się skupić na nicnierobieniu i unikaniu słońca i mrówek. Napiszę tylko, że warto. Wypożyczenie skutera na cały dzień kosztuje 300 PHP i w tym czasie można spokojnie objechać całą wyspę. Wszystkie szczegóły, na temat tego, co i gdzie znajdziecie w internecie albo w Lonely Planet.
Dzisiejszy spacer uskuteczniamy w głąb wyspy. Oznacza to, że idziemy całkiem zgrabną i nieuczęszczaną główną drogą asfaltową, gdzie po prawo mamy dżunglę, a po lewo las, a za tym lasem piasek, a za piaskiem wodę. Szukamy jakiejś przyjemnej miejscówki, w której moglibyśmy dzisiaj zjeść. „Pagoda Verde”- nasza resortowa restauracja, jest extra; mają fantastyczne hinduskie curry (fantastyczne jak na Filipiny), jednak szukamy przygody i szukamy taniej- do końca wyjazdu cztery dni i budżet się kurczy. Okazuje się, że daleko szukać nie trzeba- mały, drewniany domek tuż za polem, na którym pasą się kozy i krowy. AYANA- reklamuje się jako traditional filipino food oraz massage/spa (nie dopytywaliśmy o to spa, ale poza kilkoma stolikami na werandzie, w domku mogą się mieścić maksymalnie kolejne dwa i dwa łóżka. Chyba, że spa odbywa się w wannie). Tuż za domkiem wysoki płot, zza którego nic nie widać, a na nim napis PIZZERIA (Maciek testuje na tym wyjeździe różnorodne pizze- ciekawa zajawka, nie oceniam, nie utrudniam)- open 5-8 p.m. Jest jeszcze dość wcześnie, więc teraz postanawiamy zjeść w AYANIE, a pizzę zostawiamy na wieczór. Skromne, składające się może z dziesięciu pozycji menu. Nazwy dań brzmią w większości obco i egzotycznie (a może po prostu filipińsko). I mają cos, co nazywa się KINILAW, czyli świeżo złowiona ryba, odpowiednio zamarynowana w soku z limonki i kokosowym vinegret. Takie filipińskie ceviche. Pani, która dla nas gotuje, informuje, że dzisiaj już nie damy rady, ale jej mąż będzie jutro rano łowił, więc możemy zamówić dwie porcje na śniadanie. Wchodzimy w to, a na pocieszenie zamawiamy to co zawsze, czyli świnkę dla Maćka i rybkę dla mnie. Rybka okazuje się być ogromnym stekiem, prawdopodobnie z lapu lapu albo tuńczyka, upaćkanym przyprawą curry (praktycznie bez sosu) i podanym z duszonymi warzywami. Pycha. Z łakomstwa wciągam wszystko. Przez Maćka przemawia rozsadek i zostawia miejsce na pizzę.
I o tej pizzy chciałabym teraz napisać. Niezwykłe doświadczenie. Docieramy po zmroku- wcześniej udało nam się zaliczyć epicki zachód słońca. Idziemy przez pole- światłą brak, a obszczekujące nas Maksie i Azory nie zachęcają do zapuszczania się głębiej. Pizzerio-restauracjo-coś znajduje się za wysokim murem, ciężko więc zauważyć, czy ktokolwiek jest w środku. Brama jest uchylona. Wchodzimy i znajdujemy się na podwórku pełnym gratów- trochę taki warsztat samochodowy, a trochę ogródek. I oczywiście wszędzie pieski.. Pośrodku trzy, może cztery stoliki. Puste. Nie stoimy jednak zbyt długo- na tyle krótko, żeby nie zdążyć się wycofać, bo zaraz podbiega do nas starszy pan. Jeśli macie jakieś najbardziej stereotypowe wyobrażenie na temat starszego Włocha, to Franco tak właśnie wygląda. W sposób nieprzyjmujący sprzeciwu sadza nas na środku podwórka i „rozdaje karty”. Po czym woła swoja 10-letnią córkę Vanessę- pół Filipinkę. I teraz odbywa się dziwna etiuda, podczas której Franco wychwala urodę Vanessy (mam przypuszczenie, że chciał ja sprzedać Maćkowi), po czym mówi jej, żeby już sobie poszła i nie przeszkadzała. Vanessa ma to jednak gdzieś, nigdzie się nie wybiera i zostaje z nami praktycznie do końca tej dziwnej imprezy. Sprzedaje nam historię o tym, jak będąc dziecięciem, wysmarowała się kupą, jak w wieku lat czterech jadła papier toaletowy, aby gładko przejść do informacji o tym, czego uczą jej w szkole, oraz że dzisiaj zmarł filipiński bohater narodowy. Kiedy pytam, jak się nazywał i kim był, mówi, że był i nazywał się „National Hero”.
Po dłuższej chwili wraca Franco w asyście żony i przystawki- stawia przed nami miseczkę zimnego parpandelle z owocami morza i oliwkami, w winno-maślanym sosie. Informując jednocześnie, ze to świetnej jakości, bardzo drogie składniki ( i tutaj pada cena z kilograma), ale, żebyśmy się nie bali, bo nam za to nie policzy. Makaron, mimo temperatury, faktycznie rewelacyjny. Trochę jednak staje w gardle, bo Franco nie przestaje nawijać o cenach składników. Wybieramy tez pizzę- Maciek pyta o składniki spoza karty. Franco na to, że non problemo, ale to oczywiście będzie odpowiednio kosztowało. Tak samo, gdybyśmy chcieli zamówić coś z kuchni filipińskiej- zrobi, zrobi, ale tanio nie będzie. Tylko w tej sytuacji bardziej po złości, bo to restauracja włoska z prawdziwego zdarzenia, a nie jakieś zasrane local food. A gdybyśmy chcieli zapalić zioło (nawet nie przyszło nam to do głowy, ale Franco uprzedza myśli), to tez no problemo- zamknie dla nas bramę i nikt nie wejdzie. Jednak to oznacza restauracje na wyłączność, a wyłączność kosztuje. U Franco wszystko ma swoją cenę. Cały czas rozprawiając o pieniądzach, nie zapomina regularnie podkreślać, ze na kasie to mu nie zależy, bo ma jej aż nadto, a restauracja to tak dla przyjemności. Pizza Franco daje radę podobnie jak makaron, chociaż należy do gatunku „na tłusto i bogato”. Być może nasz Włoch chciał się po raz kolejny pochwalić dobrobytem. Oraz gościnnością, ponieważ cały czas stał nad nami i nakładał kolejne kawałki, podlewając oliwą z chili, oczywiście najlepszej jakości, która nam przygotował. W międzyczasie wjechał wino. Zamówiłam białe, ale Franco stwierdził, ze trzeba pic czerwone, bo jest zdrowsze i smaczniejsze.. to wypiłam czerwone. Smakowało jak najpodlejsze wino domu w przeciętnej polskiej knajpie… jednak w tych okolicznościach i tak wypiliśmy do dna.
Na ostatni kawałek pizzy zostawił nas samych. Zniknęła nawet Vanessa. Siedzieliśmy tak sobie w milczeniu, nie mogąc wyjść z podziwu, jak niebanalnie miły wieczór nam się trafił.