Kolejna azjatycka przygoda dobiega końca. Przed nami ostatni dzień w Bangkoku. Lot mamy dopiero po północy. Nie chcąc tracić czasu, wstajemy skoro świt i pędzimy łapać słońce. Kto wie, co zastaniemy w Polsce (prawda jest taka, że według docierających do nas informacji, w Warszawie, Wrocławiu i Sopocie żar się z nieba leje i brak deszczowych chmur; niemniej jednak lepiej nie ryzykować i korzystać). Pracownicy hotelu są na tyle mili, że pozwalają nam zostawić bagaże w przechowalni i spędzić dzień nad basenem. Postanawiamy jednak zobaczyć jeszcze trochę Bangkoku: Marta wybiera się do Wat Po, którą uważamy za najciekawszych świątynię w mieście, same natomiast postanawiamy zobaczyć floating market. Nie jest to jednak zbyt ciekawa historia. Na mapie w okolicy znalazłyśmy kilka pływających marketów. Pytamy w recepcji, ale nikt nic nie wie (czemu nas to nie dziwi?..). Pytamy taksówkarza o najbliższy: "ja, ja", odpowiada i wiezie nas...do najbliższego pomostu przy rzece,z którego odpływają turystyczne łódki... tak, że tak... całe szczęście nie miałyśmy parcia, więc spacerem wracamy do hotelu, próbując ulicznego jedzenia (w tym odcinku polecamy spring rollsy z krewetkami) i zatrzymując się w świątyni, w której odbywa się bliżej nieokreślony festyn ku czci buddy, z ogromną ilością kolorowych kwiatów. Wieczorem jeszcze szybkie zakupy, w końcu po powrocie obiecałyśmy obiad dla przyjaciół. Głupio się przyznać, ale co tam: załadowałam do koszyka półtora kilo papai, kilogram mango i solidną porcję morning glory. Plecak z pierwotnie najlżejszego, okazał się najcięższy. Po powrocie mango zgniło, papaja okazała się pomarańczowa zamiast zielonej, więc zamiast sałatki wyszła zupa, a morning glory zwiędło ;) W drodze do sky train złapał nas ostatni azjatycki deszcz. "No problem", mówię do dziewczyn, ślizgając się w ostatniej, dobrze już sfatygowanej parze japonek, ja się ostała. Będzie nam tego brakowało