Pobudka o 4:30. Łapiemy taksówkę na dworzec. O 5:50 rusza pociąg do miasteczka położonego niedaleko granicy z Kambodżą -Aranyapraphet (cena 48 bahtów).Tak przynajmniej napisane jest na rozkładzie, ponieważ jest 6:10,od pół godziny podekscytowane wiercimy się na swoich miejscach a tu nikomu nigdzie się nie śpieszy. Czas w Tajlandii to pojęcie mocno abstrakcyjne i subiektywne. Jednym płynie wolniej,drugim szybciej i to zupełnie normalna rzecz. Ale tak różnych interpretacji godziny 5:50 czy wersji tego, jak długo docierać będziemy do granicy, jeszcze nie slyszałyśmy. Ważne, że prędzej czy później się uda. Podróż bardzo przyjemna - brak klimy zastępują szeroko otwarte okna. Dostajemy też prywatnego adoratora -autochtona,który namiętnie robi nam zdjęcia. Nie musimy też chodzić do WARSU -WARS przychodzi do nas. Tanio i jak na te warunki smacznie. Uważajcie jednak na dania z rybą w tytule:jest to oderwana od rybnego mięsa skóra z ośćmi, smażona na głębokim tłuszczu i wybełtana z sosem sojowym. Fuj!
Do granicy docieramy z ledwie godzinnym opóźnieniem. Przy odprawie spędzamy kolejne półtorej. Wizę wyrobiłyśmy online przed wyjazdem, w innej sytuacji odprawa trwałaby prawdopodobnie znacznie dłużej. Po przekroczeniu granicy zaczynają się problemy. Ostatni autobus do Siem Reap odjechał przed południem. Okazuje się, że niemożliwością jest pogodzenie opcji pociąg autobus. Wyjścia są dwa: albo tzw.free bus do miejsca, z którego trzeba wziąć baaardzo drogą taksówkę, albo wybranie taksówki przy przejściu granicznym: 30 dolarów plus 5 dolarów na łapówki. To przejście (Poipet) to wyjątkowo nieprzyjemne miejsce/ mnóstwo tu naganiaczy, oszustów i syfu. Jakimś cudem udaje nam się dotrzeć do Siem Reap i prowadzonego przez Brytyjczyków hostelu Downtown Sieam Reap Hostel (druga nazwa: Bamboo Garden) (6 dolarów pokój z klimą od osoby).Wskakujemy do basenu i odezwiemy się później.