Jesteśmy na miejscu. Praktycznie bez snu,ale na adrenalinie. Po raz kolejny jet lag okazuje sie przereklamowany. Sprawnie docieramy na Kao San. Wracamy na stare śmieci. Duszno, pachnie pad thaiem i grillowanych mięsem. Mimo tradycyjnego braku orientacji u taksówkarza docieramy do wypatrzonego przez Klarę Mom's Guest House. Za 600 bachtów dostajemy czysty, 3 osobowy pokój z klimatyzacją i widokiem na plac budowy. Szybki prysznic a nastepnie spacer na Soi Rambuttri gdzie w zeszłym roku jadłyśmy najpotężniejszej na świecie zielone curry. I tym razem "My House- guesthouse" nas nie zawiodło. Genialny smak, mimo wielu prób podejmowanych w Polsce i wizyt w tajskich restauracjach niestety nie do podrobienia.
Następny punkt programu to zakupy ciuchowe na Kao San, czyli niezbędne lekcje targowanie i uzupelnienie pustych plecaków. Nadrabiamy też zaległości z ostatniej wyprawy i wybieramy się na Złotą Górę. Góra jaka jest, każdy widzi: wysoka, złota i z panoramą na miasto. Na szczycie świątynia, w której kupić można coca-colę, pokrowiec na ajfona z wizerunkiem buddy, pomodlić się z mnichami lub uderzyć w gong, aby wyżej wymieniony Budda usłyszał nasze prośby. Odmówiłyśmy wspólną modlitwę o to, aby ominęła nas denga i malaria, a Klara zabiła w gong,gdybyśmy nie modliły się wystarczająco głośno. Zapłaciłyśmy 20 bahtów od głowy, czyli nic w porównaniu do rangi naszej prośby. Wracamy na naszą ulicę i zaliczamy pierwszą konfrontację z porą deszczową. Niebezpodstawne okazuje się stwierdzenie, iż wg pory deszczowej można ustawiać zegarki. Napierdala nieustannie od 18 do 19.30. Następnego dnia czeka nas pobudka o 4 rano, więc grzecznie wracamy do hostelu. Za dzieciaka regularnie jeździłam na kolonie organizowane przez zakład pracy mojego taty. Był tam taki chłopiec o ksywie Mak Gajwer... Domyślacie się dlaczego. Na jednym z wyjazdów próbował pobić rekord bezsennych godzin. Trzeciej nocy, aby nie zasnąć, pastował buty wszystkim uczestnikom kolonii. Zapach pasty nie pozwalał mu zasnąć. Czujemy się właśnie jak rzeczony Mak Gajwer; wprawdzie za oknem prace budowlane ustały, natomiast rozpoczęł się ćwierćfinałowe(?!) rozgrywki mundialowe. Tuż obok konkurencyjna impreza- napierdalanka w remizie strażackej. To tak, jak byśmy rozbiły namiot między open air'rem, meczem na stadionie ( Wisła Kraków- Legia Warszawa), a klubem na Mazowieckiej. Przy takiej kakofonii i basach i głuchy słuch by odzyskał. Zatyczki do uszu też nie pomagają. Około godziny 1:50, po odśpiewaniu hymnu Wielkiej Brytanii, kibice rozeszli się do swoich hoteli, dając nam w prezencie 2 godziny snu. Jeśli nie jesteście amatorami regularnych imprezy do białego rana, polecamy szukać noclegów w bocznych uliczkach.